poniedziałek, 26 listopada 2012

Rozdział 23

http://www.youtube.com/watch?feature=player_embedded&v=T_jZbCWrMPI









Za drzwiami stał Stephen z obrzydliwym uśmiechem na ustach.
- Nie zaprosisz mnie do środka?
- Liz, kto przyszedł?
Do przedpokoju wkroczył Jay. Nie miał pojęcia kto to, więc stanął obok mnie i objął.
- Widzę, że twój kochaś zaszczycił nas swoją obecnością – zaśmiał się tamten.
- Przepraszam, ale kim pan jest? - zapytał niebieskooki.
- Jestem Stephen. Elizabeth ci o mnie nie opowiadała? - uśmiech nie schodził mu z twarzy.
Jay patrzył na niego z niedowierzaniem i chęcią pokazania mu, gdzie jest jego miejsce.
No to witajcie, kolejne kłopoty, przemknęło mi przez myśl.
- Opowiadała, aż za dużo – powiedział mój ukochany przez zaciśnięte zęby.
- Czego ty ode mnie chcesz? - spytałam mrużąc oczy.
Mężczyzna zaśmiał się.
- Ciebie, skarbie.
Miałam już wybuchnąć śmiechem, ale zauważyłam, że spod jego marynarki wystaje broń.
- Ty chyba żartujesz! - oburzył się Jay. Niestety on tej broni nie zauważył.
Nim się obejrzeliśmy Stephen trzymał broń w dłoni i celował nią w głowę chłopaka, który stał obok mnie.
- Ej! Spokojnie! - mało, co nie krzyknęłam.
- Twój chłoptaś jest nie zbyt dobrze wychowany. Do środka, już!
Weszliśmy tyłem do pokoju, w którym wcześniej siedzieliśmy i w którym smacznie spał sobie Matt.
Potwornie się bałam, że za chwilę komuś może coś się stać.
- Siadaj! - ryknął na niebieskookiego.
Chłopak dotknął lekko mojej ręki i popatrzył na mnie. Przełknęłam śliną i szybko kiwnęłam głową.
Jay usiadł na kanapie posłusznie.
- O! Jest i mecenas
Matthew!
Podszedł do łóżka i szturchnął śpiącego mężczyznę.
- Liz, jeszcze pięć minut – mruknął nie otwierając oczu.
Stephen zaśmiał się.
- Matt – potrząsnęłam nim. - Wstawaj.
- Liz, za chwilę – dalej miał zamknięte oczy.
Obawiam się, że za chwilę to nikt z nas nie będzie żył, bo wspaniały Stephen tak wymachuje tą swoją spluwą.
- Matt, do cholery! - uderzyłam go lekko w policzek. Od razu podniósł się i popatrzył na mnie łapiąc się za policzek.
- Pali się, czy co? - spytał zbulwersowany.
- Zaraz może – odezwał się łysy mężczyzna. Na jego głos Matt automatycznie się odwrócił. Przez chwilę mierzyli się wzrokiem.
- Co ty tu robisz, do cholery?
- Przyszedłem odwiedzić moją znajomą – popatrzył na mnie.
- Nie waż się jej nawet tak nazywać.
Tamten zaśmiał się tylko.
- Nie rozumiem cię, Steph. Pakujesz się do hotelu, który obserwuje policja. Podałeś się jak na tacy.
To ten hotel obserwuje jakaś policja?, zdziwiłam się.
- Nie gadaj głupot – zadrwił tamten. - Gdyby psy obserwowały ten hotel, już dawno by tu były – rozejrzał się teatralnie – Ty patrz, nikogo nie ma.
Cała się trzęsłam.
Popatrzyłam na niebieskookiego. Siedział na kanapie tyłem do mnie i do rozmawiających mężczyzn. Widziałam, że trzyma telefon w dłoni. Czy jemu już totalnie odbiło? Przecież jak ten gangster to zobaczy to będzie po nim!
- Koniec z tymi grzecznościami. Ty – wskazał na mnie – pójdziesz ze mną, a twoim przyjaciołom dam spokój.
- Liz nie idź z nim, nie chcę kolejny raz cię stracić! - odezwał się Jay, który teraz patrzył na mnie błagalnym wzrokiem.
- Pójdzie. A jeżeli nie, to mecenas Matthew pożegna się z życiem – przyłożył do jego skroni broń.
- Nie zrobisz tego! - odezwałam się drżącym głosem.
- Chcesz się przekonać? - podniósł prawą brew do góry.
- Liz, nie idź z nim! - krzyknął Matt.
- Jakie to wzruszające! Mecenas odda życie za swoją przyjaciółkę... - cmoknął.
- Nikt za nikogo nie zginie – zadecydowałam twardo i podeszłam do Stephana ze łzami w oczach. Chłopaki za dużo już i tak dla mnie poświęcili. Najwidoczniej, nie jest dane mi być szczęśliwą.
- Cieszę się, że przynajmniej nie będę tracić naboju – uśmiechnął się.
- Liz! - krzyknął Matt.
- Oh, zamknij się wreszcie – jęknął Stephan. - Mam już cie dość. Idziemy!
Popatrzyłam na siedzącego na łóżku mężczyznę. Matt patrzył na mnie tak, jakby widział mnie ostatni raz w życiu. Wyszeptałam „Dziękuję za wszystko” i przeniosłam tęskny wzrok na Jaya. Poczułam jak po moim policzku spływa jedna samotna łza, a serce jakby pękało na pół. Szepnęłam „Kocham cię”. I odwróciłam głowę, nie mogłam dłużej patrzeć na te smutne oczy. Było to dla mnie za dużo.
Stawiałam malutkie kroki, by móc troszeczkę dłużej pobyć tu, gdzie moi przyjaciele. Za mną podążał łysy mężczyzna, który uśmiechał się tryumfalnie.
Kolejne zawirowanie w życiu, kolejna stracona szansa na szczęśliwe życie. Dlaczego zawsze ktoś musi się wtrącić? Dlaczego odbiera kogoś lub coś, co jest ważne dla człowieka? Dlaczego ludzie są tacy podli? Co ja im takiego zrobiłam? Przecież jeszcze kilka miesięcy temu byłam nic nieznaczącą i nikomu nie potrzebną narkomanką.
Zostaje jeszcze jedno pytanie: „Co dalej ze mną będzie?”.
Moje przemyślenia przerwał zrozpaczony krzyk Jaya:
- Liz! Nie idź z nim!
Nim zdążyłam jakoś zareagować usłyszałam również głośny huk.
Kilka sekund później klęczałam już przy Jayu.
- Coś ty mu zrobił, idioto?! - krzyczałam, nie to nie jest dobre określenie, darłam się przez łzy.
Dygocącymi palcami dotknęłam klatki piersiowej Jaya, kilka centymetrów od rany, która strasznie krwawiła. To moja wina.
- Jay, słyszysz mnie?
Miałam głupią nadzieję, że tak, lecz nie usłyszałam głosu Jaya.
- Proszę cię, obudź się! - wołałam rozpaczliwie.
Łzy płynęły jak górski potok, a serce waliło jak oszalałe. Nie wybaczę sobie, jeżeli... Nie, nie możesz o tym myśleć! Jay będzie żył, rozumiesz?!, krzyczał jakiś głosik w mojej głowie.
Dotknęłam lekko jego powiek, policzków, ust...
- Przepraszam... - szepnęłam prawie niesłyszalnie.
- Zaraz przyjedzie karetka – usłyszałam daleki głos Matta.
- Przepraszam, Matt. Przepraszam...
Mężczyzna objął mnie ramieniem i mocno przytulił.
- Ja nie chciałam...
- To nie twoja wina... - kołysał mnie lekko w swoich wielkich ramionach. - Wszystko będzie dobrze, będzie dobrze – pocałował mnie w czoło.
Nie mam pojęcia ile czasu upłynęło zanim przyjechała karetka. Wiem tylko, że siedziałam obok rannego Jaya, otulona ramionami Matta i płakałam. W duszy modliłam się, aby nic mu się nie stało. Rana była tak blisko serca...
W głowie głębiły się złe myśli, które przeplatały się ze wspomnieniami. Chciałam mieć więcej wspomnień, więcej wspólnych wspomnień z Jayem.
Przecież to nie może się tak skończyć! Krzyczałam w myślach.
Kiedy wreszcie przyjechała karetka, nie opuszczałam Jaya chodź na krok. Jakiś funkcjonariusz robił problemy, abym z nimi pojechała do szpitala, ale Matt szybko zajął się tą sprawą, za co byłam mu dozgonnie wdzięczna.
Przez całą drogę łzy nie przestawały płynąć mi ciurkiem po policzkach, a myśli czasami stawały się gorsze od poprzednich. Jeden z lekarzy wręczył mi paczkę chusteczek i powiedział coś, ale nie zrozumiałam.
Kiedy wreszcie dotarliśmy do szpitala, Jaya od razu zabrano na blok operacyjny. W mgnieniu oka pojawił się przy mnie Matt i mówił coś, ale docierały do mnie tylko pojedyncze słowa. Nie mogłam się skoncentrować na niczym innym, tylko na myśleniu o niebieskookim, którego teraz operowano.
Wszystko pójdzie dobrze, zobaczysz. Szeptał co jakiś czas pewny głosik w mojej głowie.
Sekundy zamieniały się w minuty, a minuty w godziny.
Siedziałam na krzesełku z kolanami podciągniętymi pod brodę. Z moich czerwonych oczu, kapały pojedyncze łzy.
Nie miałam pojęcia ile czasu już tak siedziałam, kiedy w końcu dotarło do mnie zdanie, wypowiedziane przez Matta.
- Za pół godziny powinni tu być.
- Ale kto? - zapytałam, patrząc w jeden punkt na białej ścianie.
- Vicki i reszta.
Utkwiłam w nim wzrok.
- Wszyscy?
Kiwnął głową.
W tamtej chwili bałam się dwóch rzeczy. Tego, że Jay może nie przeżyć i spotkania z moimi przyjaciółmi, jeżeli mogę ich jeszcze tak nazywać. Jeżeli oni mi nie wybaczą... wolałam nawet o tym nie myśleć.
- Liz, rozmawiaj ze mną – dotknął mojego ramienia Matt. - Mów co myślisz, co tylko ci się podoba, tylko nie zadręczaj się własnymi myślami.
Po kilku sekundach, kiedy przetworzyłam już informację, stwierdziłam, że ma rację. Dołowałam się własnymi myślami, dręczyły mnie.
- Wiesz co ze Stephanem?
Popatrzył na mnie z wahaniem, ale kiwnęłam głową.
- Siedzi w areszcie. Dał się złapać jak dziecko. Tylko jedno mnie zastanawia... - oparł podbródek na otwartej dłoni. - Kto zawiadomił policję? Jakieś dwie minuty po strzale złapali Stephana przy hotelowej recepcji, jak próbował uciekać...
- To Jay.
- Skąd to wiesz? - zapytał patrząc na mnie uważnie.
- Jak sprzeczałeś się z nim, to Jay...
- Aaa... - nie dał mi skończyć. - I bardzo dobrze zrobił.
- W końcu to Jay... - próbowałam się uśmiechnąć, ale niezbyt mi to wyszło.
- Nie martw się – mężczyzna objął mnie ramieniem. - Jest silny, wyjdzie z tego.
- Mam taką nadzieję.
Matt pogłaskał mnie po głowie, a ja poczułam się bezpiecznie. Brytyjczyk miał w sobie wielką siłę i może nawet tego nie wiedział. Amy nawet nie wie jakie ma szczęście. Taki ojciec to skarb, i to wielki.
- Amy też przyjedzie? - spytałam.
- Przyjedzie. Strasznie się za tobą stęskniła...
- Ja za nią też – westchnęłam, przypominając sobie szczery uśmiech małej córki mojego przyjaciela.
- Kazała ci przekazać, że ma dla ciebie nową kolekcję obrazków – czułam, jak Matt uśmiecha się.
- Masz świetną córkę, wiesz?
- Wiem o tym doskonale. Mam też świetną przyjaciółkę – na jego słowa mimowolnie leciutko się uśmiechnęłam.
Nie zdążyłam niczego powiedzieć, ponieważ przez drzwi, za którymi znajdowała się sala operacyjna, wyszedł wysoki, dobrze zbudowany lekarz.
Wstałam od razu i podbiegłam do niego. Za mną stanął Matt.
- I? - spytałam.
- Zrobiliśmy wszystko co się dało... - powiedział po angielsku, a pode mną ugięły się kolana.
Nie, to nie może być prawda....
- A dzisiejsza noc powie nam, czy chłopak będzie żył, czy... - nie dokończył, widząc moją minę.
Dobrze, że Matt stał za mną, bo inaczej bym się przewróciła. Całe jego życie zależy od tej nocy. Od jednej nocy...
- Mogę go zobaczyć? - zapytałam, czując jak kolejne łzy płyną po moich policzkach.
Lekarz westchnął, ale po kilku sekundach pokiwał głową i zaprowadził nas do sali, w której leżał Jay.
Od razu podbiegłam do łóżka, na którym spał niebieskooki. Jego kręcona grzywka opadała mu na czoło i częściowo na oczy, więc odgarnęłam je do góry. Miał na sobie wiele jakiś rurek, a miejsce postrzału było całe opatulone bandażami.
Matt rozmawiał z lekarzem, a ja nie mogłam oderwać wzroku od śpiącego sobie mężczyzny. Był taki spokojny. Leżał nieruchomo i tylko ledwo podnosiła się jego klatka piersiowa. Kiedy tak na niego patrzyłam, byłam pewna, że gdyby teraz do sali wszedł Stephen, to nie ręczyłabym za siebie. Udusiłabym go gołymi rękami. Przecież Jay nic takiego mu nie zrobił, a ten od razu strzelił!
Szybko pozbyłam się Stephana z moich myśli, ponieważ przemówił Matt:
- Możesz zostać tutaj na noc, jeśli chcesz...
- Mogę? - spojrzałam na niego.
- Lekarz się zgodził...
- Nie wiem jak ci dziękować – wstałam i rzuciłam mu się na szyję.
- Ja was w to wpakowałem, więc nie masz za co dziękować... Idę po kawę, przynieść ci też?
- Jak możesz...
Wyszedł, a ja chwyciłam jego dłoń i utkwiłam wzrok w niebieskookim. Siedziałam, tak długo myśląc o niczym, aż do sali wszedł Matt i powiedział:
- Już przyjechali.
Odwróciłam głowę i zobaczyłam ośmiu ludzi. Na ich widok nie wiedziałam co powiedzieć. Wzrok każdego z nich utkwiony był we mnie i w Jayu.
- Wreszcie cię jakoś znaleźliśmy! - odezwała się Vicki i podeszła do mnie, nie dała się zatrzymać nawet przez Sivę. - Po co ci to było, co?! - krzyczała do mnie, a oczy aż jej pociemniały.
- Vicki... - odezwała się Emma, ale tamta nawet nie zwróciła uwagi.
- Ten chłopak tak cie kocha, a ty... Ty zostawiłaś go...! A teraz przez ciebie leży w szpitalu i nawet nie wiadomo czy z tego wyjdzie!
- Vicki! - powiedział przez zaciśnięte zęby Siva.
Nie wiedziałam co miałam jej powiedzieć. Miała racje, to wszystko to była moja wina. Dziewczyna aż za bardzo mi to uświadomiła.
- Dobrze wiem, że to moja wina – po policzku spłynęła łza. - Przykro mi, że nie jestem aż tak idealna jak ty... Nie potrafię.
- Vicki, wydaje mi się, że powinnaś wyjść – powiedział Max.
Dziewczyna przez chwilę patrzyła mi w oczy, a potem wyszła nic już więcej nie mówiąc.
Reszta podeszła do mnie i każdy po kolei zaczął mnie przytulać. Nie spodziewałam się tego, myślałam, że zareagują podobnie jak Vicki. Na końcu podeszła do mnie Amy i najmocniej jak tylko potrafiła, przytuliła mnie.
Chodź nie łączyły nas żadne więzły krwi, czułam się tak jakby byli moja rodziną. Kochającą mnie mimo wszystko. Mimo tych wszystkich złych rzeczy, które im wyrządziłam.
- Wiemy dlaczego odeszłaś... - odezwał się Max stając obok mnie.
- Wiecie? Ale skąd? - zdziwiłam się.
- Jay do nas zadzwonił i powiedział o wszystkim – powiedział Nathan obejmując Emmę swoim ramieniem.
- Liz, naprawdę nam przykro... Gdybyśmy tylko wiedzieli, że to Eva... - zaczął Tom.
- Przepraszam, że wam nie powiedziałam, ale wydawało mi się, że tak będzie lepiej...
- Na twoim miejscu nawet Vicki by tak postąpiła, ale sama przed sobą się do tego nie przyzna – stwierdził Matt.
- Ma rację – poparł go Siva.
- Nie mogłaś odpisać na chociaż jeden list? - spytała Lisa ze smutnym wzrokiem spoglądając na Jaya.
- Myślałam, że tak będzie lepiej – usiadłam na krześle, które stało obok szpitalnego łóżka.
- Strasznie za tobą tęsknił.
- Ja za nim też, Nathan. I to strasznie...
- O co w tym wszystkim właściwie chodzi? - zapytała Emma patrząc na mnie.
- Opowiem wam wszystko później – powiedział Matt.
- A co mówią lekarze? - zapytała dziewczyna Toma.
- Powiedzieli, że od tej nocy zależy jego życie.
Zamknęłam oczy, czym pozwoliłam polecieć kilku łzom.
- Liz, nie martw się – Max mnie przytulił. - Wyjdzie z tego.
- Jego organizm jest silny – dopowiedziała Lisa patrząc na plik kartek, które przypięte były do łóżka Jaya.
- Słyszysz? - spytał Max - wszystko będzie w jak najlepszym porządku. Jeszcze zatańczę na waszym weselu.
Nathan uśmiechnął się i mocniej objął Emmę.
- Jeszcze wszyscy zatańczymy na waszym weselu.
Moje wargi lekko podniosły się do góry. Te słowa bardzo mi pomogły. Jay, pewnie jak i ja, jeszcze tak daleko w przyszłość nie wybiegał. Jako mała dziewczynka marzyłam o przystojnym, kochającym mężu, o ślubie z bajki, jaka dziewczynka o tym nie marzyła? Ba, ja nadal o tym marzę.
Do sali nagle weszła Vicki. Nie patrząc na nic, po prostu mnie przytuliła.
- Przepraszam... To wcale nie jest twoja wina – powiedziała łamiącym głosem. - Nie wiem jak mogłam w ogóle coś takiego powiedzieć. Przepraszam, zamiast cię wspierać, ja jeszcze ci dokopałam.
- To nic... - powiedziałam cicho. - Ważne, że jesteś tutaj teraz.
Pięć minut później w sali zostałam tylko ja, Jay i Max. Mogły zostać tylko dwie osoby, więc reszta pojechała do hotelu. Musieli przecież się wszyscy wyspać, a już szczególnie Matt. Był wykończony.
Z Vicki wszystko wróciło do stanu poprzedniego, z czego byłam naprawdę uradowana. Teraz, jak nigdy potrzebowałam jej pomocy.
Siva nakazał mi zadzwonić, jeżeli Jay by się obudził, nawet jeżeli miałaby być to pierwsza w nocy, czy nawet czwarta rano.
Mieliśmy z Jayem naprawdę świetnych przyjaciół.
Nagle do Maxa przyszedł sms.
- Kto to? - spytałam.
- Lauren.
Coś drgnęło we mnie, kiedy chłopak wypowiedział to imię. Chwilę później doszło do mnie, że przecież w całej Wielkiej Brytanii jest mnóstwo dziewczyn, które mają na imię, jak dziewczyna, którą uderzyłam.
- Jakaś nowa dziewczyna? - lekko się uśmiechnęłam. Miło by było widzieć, że Max kogoś naprawdę kocha i ma na kim polegać.
- Jay ci nie opowiadał? - popatrzył na mnie znad telefonu.
- O czym? - podniosłam do góry brwi.
- O Lily? - głos mu zadrżał.
Pokręciłam przecząco głową.
Mężczyzna schował telefon do kieszeni i podszedł bliżej mnie siadając na sąsiednim łóżku. Z drugiej kieszeni wyciągnął mały, złoty, zamykany zegareczek i podał mi go.
- Otwórz.
Pomału, żeby niczego nie uszkodzić w tym cennym przedmiocie, zrobiłam jak mi kazał. Z jednej strony był zegarek, a z drugiej zdjęcie jakiejś dziewczyny. Nie musiałam zbytnio się przyglądać, żeby stwierdzić, że na fotografii widnieje podobizna Lauren.
Przełknęłam ślinę.
- Ta dziewczyna ma na imię Lauren, prawda? - spytałam patrząc na niego.
- O czym ty mówisz? - zapytał nic nie rozumiejąc. - To jest Lily, a jej siostra to Lauren. Znasz ją?
- Lauren, to dziewczyna, która kiedyś ze mną pracowała. I której nieźle uszkodziłam nos – skrzywiłam się na samo wspomnienie.
- To byłaś ty? - patrzył na mnie, jakby pierwszy raz w życiu mnie zobaczył.
- No tak, to byłam ja. Ale kim jest Lily? - spytałam i wskazałam na małą fotografię uśmiechniętej dziewczyny.
- To moja była dziewczyna...
- Musisz ją bardzo kochać skoro dalej nosisz jej zdjęcie...
- Ona nie żyje od czterech lat... - przerwał mi.
Zamurowało mnie. Nie wiedziałam co mam mu powiedzieć. Czułam jak mocno pieką mnie oczy, kiedy popatrzyłam na wykrzywioną w smutku twarz mężczyzny. Zamknęłam zegarek i objęłam go mocno swoimi ramionami.
- Przykro mi – powiedziałam cicho.
- Mnie też. Gdyby nie pokłóciła się wtedy z Evą, to dalej by żyła.
- Dlatego jej tak nienawidzisz – powiedziałam, przypominając sobie wszystkie złe słowa, które Max wypowiedział w stronę czarnowłosej dziewczyny.
Puściłam go i usiadłam obok, trzymając go za rękę.
- Myślałem, że Jay ci o tym powiedział... - pokręciłam głową. - Kiedy zadzwonili do mnie i powiedzieli, że Lily miała wypadek i nie żyje, miałem ochotę rozszarpać Evę na najmniejsze kawałeczki i spalić w ogniu, żeby nikomu więcej nie wyrządziła krzywdy – po jego policzku spłynęła samotna łza.
- Eva potrafi spieprzyć życie... - westchnęłam.
- Jestem pewien, że to przez nią wtedy wylądowałaś w szpitalu.
- To była pierwsza osoba, która przyszła mi do głowy, kiedy się przebudziłam i wszystko sobie przypomniałam – powiedziałam.
- Ona jest strasznie o wszystko zazdrosna, a już szczególnie jeżeli chodzi o mnie i Jaya – podrapał się po głowie. - Kilka dni przed śmiercią Lily ubzdurała sobie, że mnie kocha i za wszelką cenę chciała, abym z nią był. Tak samo było z Jayem i tobą.
- Moim zdaniem, to ona powinna trafić do szpitala psychiatrycznego – powiedziałam ze złością.
- Nathan zawsze się zastanawia, dlaczego ona jeszcze tam się nie znalazła – uśmiechnął się. - Miała taki piękny uśmiech...
- Szkoda, że jej nie poznałam – szepnęłam.
- Na pewno byście się polubiły – popatrzył na mnie, uśmiechając się. - Lily była całkowitym przeciwieństwem Lauren.
- Były bliźniaczkami?
- Nie. Lily była starsza o dwa lata. Wiesz czego się boję? - pokręciłam głową. - Tego, że już nie znajdę kobiety, którą zdołam pokochać tak bardzo jak ją...
- Znajdziesz, Lily raczej nie byłaby szczęśliwa, wiedząc, że nie masz przy sobie kogoś kogo kochasz. Mama zawsze mi mówiła, że bliscy, którzy odeszli, nie chcą abyśmy byli smutni, tylko radośni. Cieszyli się każdą chwilą.
Łzy zakręciły mi się w oczach. Najmniejsze wspomnienie o niej sprawiało mi wielki ból, niewyobrażalny ból.
- Każdemu z nas kiedyś na pewno się ułoży i będziemy szczęśliwi – powiedział Max i objął mnie opiekuńczo ramieniem.


No dobra, rozdział jest dłuugi ;) Tak mi się przynajmniej wydaje :) A czy fajny, ocenicie sami :D

3 komentarze:

  1. to jest..słowa tego nie opiszą.
    To jest piękne i smutne i to wyznanie Maxa aww...
    mam wileką nadzieję, że to wszystko potoczy się dobrze.
    Czekam na nexta ;*

    OdpowiedzUsuń
  2. hejka ;]
    nominowałam cię do Liebster Awards
    http://esme-miespana.blogspot.com/2012/11/liebster-awards.html

    pozdrawiam <3

    OdpowiedzUsuń
  3. Świetne opowiadanie :)
    masz super talent do pisania. :D
    mogłabyś też odwiedzić mój blog : http://life-is-brutal-broo.blogspot.com/
    będzie mi miło <3 :)

    OdpowiedzUsuń